Uncategorized

Jesz albo grasz?!

Kilka dni temu wróciłam do orkiestrowego życia po urlopie. Przygotowywaliśmy się do niedzielnego Festiwalu Moniuszkowskiego w Kudowie-Zdroju. Piękne miejsce! Takie spokojne, zielone, zdrowe. Ale wcale nie o tym, nie o tym…!

 

W sobotę po pracy postanowiłam zaglądnąć do galerii. Jesień za pasem, więc nie pogardziłabym jakimś nowym butem. Od buszowania pomiędzy mokasynami oderwał mnie telefon. Zawsze obcy numer na wyświetlaczu powoduje u mnie skok adrenaliny, mimo że nie spodziewam się żadnej windykacji. Jednak muzyczna księga ulicy (tak, jestem fanką Blok ekipy!) mówi jasno:

Jeśli numer nieznany dzwoni do ciebie,
to odbierz koniecznie – chałtura w potrzebie.

Zielona słuchawka i pyk! Oto, co słyszę:

– Dzień dobry, czy pani gra na skrzypcach?
– Dzień dobry, tak, zgadza się.
– A czy jest już pani po obiedzie?
…?!
– …I czy mogłaby pani zagrać za półtorej godziny na ślubie? To nie jest żart.

Troska o mój posiłek i energię na dalszą część dnia poruszyła mnie tak mocno, że nie miałam sumienia odmówić. Nawet pomimo tego, że o zjedzeniu czegokolwiek konkretnego jeszcze nie zdążyłam pomyśleć, a co dopiero ziścić te marzenia na talerzu. Nieważne. Ważne, że gdzieś na drugim końcu miasta czeka para młoda, świadkowie, goście i organista. Wszyscy wiedzą, że oprawa muzyczna będzie przygotowana, lecz dziewczyna, która miała swoją grą uświetniać całą ceremonię, niestety zaniemogła zdrowotnie.

W jednej chwili moje ego rośnie aż do ostatniego piętra galerii, czuję się w tym momencie tak bardzo potrzebna światu! Ustalamy więc szczegóły, dojazd, blablabla, i zaczynam wyścig z czasem. Znajduję odpowiednie wyjście z budynku, co z moim talentem i orientacją w terenie graniczy z cudem i biegnę po instrument, który zostawiłam w pracy. Nazajutrz czekał nas wyjazd na wyżej wspomniany festiwal z samego rana, więc nie chciałam nosić skrzypiec w tę i z powrotem. Dostaję SMSa z adresem kościoła, zamawiam taksówkę. W myślach wybieram outfit na tę specjalną okazję, oceniając upał na około 30 stopni, jednocześnie pamiętając, że w kościele może być już chłodno. Dobiegam do mieszkania, poprawiam twarz, chwytam nuty i coś do picia. Taksówkarz już czeka, no świetnie – prawdopodobnie zdążę nawet zrobić próbę z organistą.

Po drodze dowiaduję się, że

ślub to przereklamowana rzecz i po co to komu, skoro i tak zaraz będzie rozwód, bo albo on coś zrobi, albo ona coś zrobi.

Ponadto:

i po co to komu takie skrzypce czy inne coś grającego na ślubie, szkoda kasy przecież.

Taksówkarz był dyskusyjnej urody i ogłady, więc w sumie to się nie dziwię tej postawie, że ślub jest be. Jakoś przed rodziną trzeba się tłumaczyć na urodzinach babci, że już trzy dychy na karku, a narzeczonej brak.
Szukając jeszcze jakichś mocniejszych wrażeń tego dnia, stwierdziłam, że w drodze powrotnej, dla odmiany, skorzystam z Ubera. Uchowałam się jako jedna z nielicznych osób, która jeszcze w ten sposób nie odbyła żadnej podróży. Pierwszy przejazd gratis, więc w sumie nie miałam nic do stracenia. I w sumie, to nie żałuję, a nawet polecam.

Faktycznie, zdążyłam jeszcze przegrać przed uroczystością kilka utworów z organistą. Swoją drogą, bardzo miły, starszy pan. O tym, jacy organiści pojawili się już na mojej drodze, mogłabym napisać książkę, i to całkiem grubaśną. Na tego zeszłyby ze trzy rozdziały, bo dużo opowiadał o swojej rodzinie, sąsiadach, znajomych… No ale przynajmniej nuty znał i nie stwarzał zbyt wielu zagrożeń dla ucha.

Pożar ugaszony. Pomoc zapewniona. A ja bez straty mogę sobie kupić te buty, od których zostałam odciągnięta.

Szczęścia młodej parze!